Nawet ten rodzaj pieczołowitości i szacunku, jaki okazywał starszemu bratu, nie wynikał z przeświadczenia, lecz wytworzył się na podłożu sentymentu.
A jednak różnice same domagały się głosu. Ilekroś zaczynali mówić o rzeczach błahych, codziennych, bez znaczenia, rozmowa sama schodziła nie wiadomo kiedy i jak do spraw zasadniczych, do poglądów podstawowych, rzekomo oderwanych, a w gruncie rzeczy będących wzajemnym wywiadem, badaniem i poznawaniem się wzajemnym.
Henryk przyszywał guzik do munduru, porządkował swoje rzeczy, ubierał się, Stefan czytał książkę, lecz co chwila wracali do niepokojącego ich obu tematu.
— Jednak abstrahując od stanu twego zdrowia — zaczął Stefan — jeżeli zawodowa służba w wojsku nie będzie dla ciebie zbyt uciążliwa, nie mogę zorientować się w motywach twego postanowienia.
Henryk przymknął wieko walizki:
— Widzisz... My niezbyt dobrze rozumiemy się.
— Zapewne. Nie widzieliśmy się od dwóch lat...
Henryk zaśmiał się:
— Wiesz, Stefku, że przyszło mi na myśl... żeśmy się właściwie nie widzieli od... dwudziestu pięciu lat. Dlatego nie łatwo nam siebie zrozumieć. Jestem od ciebie młodszy o prawie dwanaście lat. Dopiero teraz, powiedzmy, dojrzewam.
— Zawsze miałeś dużo rozsądku — zaprzeczył Stefan i jednocześnie odwrócił głowę, gdyż czuł, że się rumieni z powodu zbyt okrągło wypowiedzianego kurtuazyjnego frazesu.
Henryk taktownie przemilczał chwilę i powiedział:
Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/284
Ta strona została uwierzytelniona.