mam możność łudzić się, marzyć, mieć nadzieję, czyli po prostu... wierzyć, że nie błądzę. Czyż z tym nie wygodniej?
Marcysia przyniosła śniadanie i niepotrzebnie kręciła się po pokoju, co Stefana irytowało w najwyższym stopniu. Kręciła się oczywiście dlatego, by posłuchać o czym mówią, by obejrzeć rzeczy Henryka...
— Niech Marcysia już idzie — powiedział wreszcie ostro.
— Czemu wyrzuciłeś ją? — zapytał Henryk, gdy służąca wyszła.
— Nie cierpię podsłuchiwania i podpatrywania.
— Ale przecież nie mamy żadnych tajemnic — zauważył Henryk.
Stefan chciał powiedzieć, że byłby prawdziwie szczęśliwy, mieszkając na bezludnej wyspie, gdzie prywatne życie człowieka jest jego wyłączną własnością. Jednak w obawie, by Henryk nie wziął tego w jakimś najmniejszym stopniu do siebie, zaczął mówić o czymś obojętnym. Henryk miał zabawić w Warszawie wszystkiego dwa dni i zamierzał złożyć wizyty krewnym i znajomym. Powynajdywał nawet takich, o których istnieniu Stefan w ogóle zapomniał.
— Po co ci to? — zapytał ze szczerym zdumieniem.
— Może wolałbyś, bym nie odnawiał tych stosunków? — zgodliwie zaproponował Henryk.
— Ależ bynajmniej. Nie mam nic przeciw nim.
— Więc dlaczego?... Ja bo lubię ludzi. Zobaczyć, porozmawiać... Myślałem, że pójdziemy razem. Lubiłeś kiedyś Umiastowskich na przykład, albo Woroniczów...
— Dziękuję ci. Naprawdę nie mam ochoty.
Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/286
Ta strona została uwierzytelniona.