mieniły się, głupiały, truchlały. Okrutny, zawzięty, ongiś tak pewny siebie prokurator-komisarz rządu, wielki, otyły podpułkownik, nieznacznie, ale bez przerwy w ciągu tego dnia kulił się, chudł i malał, a jego argumenty, wypady, zaskoczenia, gromy straszliwe i paragrafy odpadały od zrębu oskarżenia i unosiły się w powietrzu jak nędzny pył od wichru, który maître Lourthier wzniecał rozmachem rękawów swojej adwokackiej togi. Sam finał trwał około dwóch godzin i był druzgocący a zarazem podniosły. Maître Lourthier — kaznodzieja. Maître Lourthier — prorok.
Wobec takiego tryumfu zrzekła się swego ostatniego słowa, albowiem w tej mowie wszystko było powiedziane i wszystko przewidziane. Prokurator natychmiast umknął bocznemi drzwiczkami na lewo i skrył się w jakiejś norze, sąd w pohańbieniu i w popłochu pchał się do drzwi na prawo.
Na sali został maître Lourthier, czerwony, spocony, dyszący tryumfem, czterech żandarmów i ona — wówczas po raz pierwszy od początku rozprawy zdołała się uśmiechnąć.
...Po dwóch godzinach sąd z powrotem wkraczał na salę, ujrzała w twarzy obrońcy śmiertelną bladość, przeszył ją zimny dreszcz...
Mknie samochód, jakże się z nią śpieszą! Nadchodzi przedostatnia, nadchodzi i już przemija ostatnia chwila, gdy jeszcze, jeszcze — możliwy był cud... Czaił się po drodze w tysiącu postaci, które
Strona:Żółty krzyż - T.III - Ostatni film Evy Evard (Andrzej Strug).djvu/203
Ta strona została przepisana.