Czemu tak posępnie, tak nieludzko? Czego szukasz we mnie? Czem mi grozisz? Dlaczego patrzysz na mnie jak na wroga, ty chimero, nieodgadniona Rito?...
Podała mu wiązkę kwiatów i, nie spuszczając zeń oczu, uśmiechnęła się niewyraźnie, krzywo, jakby z szyderstwem.
— Proszę tu na mnie zaczekać, chcę być sama!
Żwawo pobiegła wgórę. Przemykała się między śnieżno-białemi młodemi brzózkami jak czarne widmo, zbaczała w prawo, w lewo, weszła na sam grzbiet pagórka, przeszła na drugą stronę, wróciła. Szukała czegoś zdyszana, choć wiedziała dobrze, gdzie stoi ta brzoza. Lękała się ją odnaleźć, odwracała oczy od tej strony, zbaczała, oddalała się i wciąż jak urzeczona, wracała w to samo miejsce. Biegała po lesie jak w opętaniu, modliła się do Boga, błagała pomocy, ratunku, bluźniła Bogu, szydziła ze wszystkich i ze wszystkiego i z tego, co najświętsze i najdroższe... Ścigały ją po lesie demony, upiory, straszydła, owładnęło nią szaleństwo.
Stanęła wreszcie zmordowana, bez tchu, położyła dłonie na gładkiej, pieściwej jak jedwabna tkanina korze białego młodzieńczego drzewa, długie, nisko nad ziemią płaczące gałązki muskały ją po twarzy. Tuż przed oczyma czarne litery, głęboko, dawno wycięte marynarskim nożem.
Porwała ją zgroza, uciekała wdół nieprzytomna