Strona:Żółty krzyż - T.II - Bogowie Germanji (Andrzej Strug).djvu/123

Ta strona została skorygowana.

nie zrobił i nie zaważy w niczem aż do końca. Przez jego ręce przepłynęły miljony francuskich pieniędzy, z ukrycia pchał na śmierć ludzi, których nigdy nie widział na oczy. Co wygrał, co na tem zyskała strona, której służył?
Gdy nad tem rozmyślał, rachując swoje największe tryumfy, kolosalne afery, zawody, straty w ludziach, genjalne zasadzki, olbrzymie swoje obławy, ciężkie błędy, nieraz śmiał się w samotności do upadłego, histerycznie, niedopowstrzymania. Co to wszystko było warte? Nieskończenie więcej, niż nic — ale niewiele ponadto. Zdrowy rozum, który jak na złość ocknął się w nim w samym końcu, pokazał mu wyraźnie, jak na ekranie, zabawną pantominę.
Tak zwany van Trothen lata tam i z powrotem od rzeki do pobliskiego ogródka, z którego sterczą ponad płotem suche badyle. Czerpie wiadrem i śpieszy się podlać spragnione kwiaty, a dziurawe wiadro cieknie fatalnie. W połowie drogi wiadro jest puste, wraca do wody, czerpie i znowu biegnie, i znowu wraca, i znowu... Co pewien czas z wody wynurza się rozdziawiona paszcza krokodyla, wówczas van Trothen przycupnie i schowa się za wątły krzaczek, przycichnie i przeczeka. Gdy wróg znika, szybko dopada brzegu, nabiera wody i pędzi do swego ogródka. Wówczas to z za płota wygląda kudłaty łeb lwa. Van Trothen umyka za swój krzaczek i zukosa zerka ku wodzie. Lew znika — wyłazi krokodyl — i tak dalej.
Van Trothen już nie pamiętał, że kiedyś widział