Strona:Żółty krzyż - T.II - Bogowie Germanji (Andrzej Strug).djvu/126

Ta strona została przepisana.

miejsca — owładnęło nim nieprzezwyciężone lenistwo. Gapił się bezmyślnie na porozwieszane rozkłady ruchu pociągów, ćmiło mu się w oczach od nazw i cyfr. Stał przed ogromną mapą i błąkał się po wszystkich krajach niemieckich, nie wiedząc, którędy ma jechać i dokąd?... Bazyleja... Do Bazylei niebawem pójdzie telegram o jego wyjeździe i oczywiście zatrzymają go. Lindau? To samo.
Wszedł do bufetu, chciwie wychylił wielki kufel piwa, uczyniło mu się trochę raźniej, gdy spostrzegł tuż przy stoliku trzech agentów policji wojskowej. Zapłacił za piwo i zmierzał ku drzwiom, prowadzącym na perony. Nie puszczono go, nie miał biletu. Nie wiedział, gdzie się podziały walizki — mniejsza o to. Stanął w ogonku przy kasie i drzemał, a gdy go naciskano ztyłu, posuwał się naprzód. Gdy stanął wreszcie przed okienkiem, nie wiedział, dokąd ma jechać, zabełkotał coś i wycofał się zmieszany. Ujrzał zdaleka, że jego numerowy z walizami rozgląda się w tłumie i szuka go. Uciekł przed nim i nie wiedząc już co począć w nieszczęściu, schronił się do budki telefonicznej. Ręce mu drżały, źle trafiał, szczelina automatu wymykała mu się z pod palców, żelazne wojenne pieniążki sypały się na ziemię. Wreszcie ujął słuchawkę.
— Czy zastałem pana generała?
— Kto mówi?
— Witam generała, to ja, stęskniony Trothen... Możebyśmy mogli dzisiaj...
— Servus, panie dyrektorze!.. Dzisiaj? Nie mo-