Strona:Żółty krzyż - T.II - Bogowie Germanji (Andrzej Strug).djvu/85

Ta strona została przepisana.

czajnie, jak zawsze, bez zmieszania, bez zdziwienia, jak gdyby nic między nimi nie zaszło. Claude odraza spostrzegł w niej zmiany. Oczy Rity stały się jeszcze bardziej wdał patrzące i nie widziały zda się niczego, eo było bliskie i rzeczywiste, ale na ustach błąkał się wątły pół uśmiech i ożywiał jej twarz tajemniczym blaskiem. Jak gdyby nareszcie coś w sobie odgadła i ukrywała tę nowinę, jakąś dobrą wieść. Była uprzejma, niemal dobra.
— Wie pan? Odnowiłam dawną przyjaźń z Szopenem i wspominam z nim dobre stare czasy. Wszak to on pierwszy wciągnął mnie w świat muzyki! Później zagłuszyła mi go ojczyźniana niemieckość, w niej na długo zaprzepaściłam się cała, po manjacku. Teraz z Szopenem jakbym się odnowiła, odmłodniałam. Z nim to tak jak — powiedzmy — w, brzydki zimowy dzień, gdy niema nawet śniegu, jest pochmurno, ostry wiatr wyje i wszystko jest ogołocone, puste, nudne — nagle staje się cud. W jednej chwili zaleje, zapełni świat rozkoszne ciepło, drzewa, ziemia, okrywają się zielenią, zaśmieją się barwami kwiaty, na błękicie nieba zawisną białe okrągłe obłoki... Czy spokój, czy tęskna zaduma, czy smutek — w nim zawsze jest dobra wiośniana nadzieja, słodycz. Potężna jest nasza muzyka, ale jej mądrość jest jakaś ponura, za ciężka... Nieprawdaż?
— Pani Rito, każdy autor, każda partytura inaczej nam brzmią za każdym razem, gdy zmieni się coś w nas samych. A co do Szopena, to, doprawdy, nie wiem. Mówiąc otwarcie, za mało go znam.