jeszcze nieskończona mnogość, ale tamte, dzisiejsze nie powtórzą się wszak nigdy...
Smutek codzienny, znajomy. Nigdy nie mogła go opanować, bo chwytał ją podstępnie, zawsze niespodziany. Znikał w dnie pochmurne, wówczas stwarzały się niepewne, fantastyczne szare godziny, dzień odchodził niepostrzeżenie. Ale gdy wielkie pokoje willi „Zyglinda“ zapełniały się kosemi smugami czerwonego blasku, odczuwał się niechybnie urok złowrogi, dręczył i upajał.
Poprzez czarne nagie konary dalekich drzew przegląda jeszcze ostatni skrawek rozżarzonego słońca i żal w duszy przeobraził się nagle w napad strachu. Rita odskoczyła od okna i pędem przelatując pokoje, ślizgając się na zakrętach na posadzce hallu, pobiegła na górę po dwa schody na raz. Minęła pierwsze piętro, potknęła się na fałdzie dywanu, przewróciła się, zerwała się i skoczyła na kręcone schody, prowadzące do tak zwanej rotundy na szczycie baszty.
Goniła słońce. Ale gdy zdyszana stanęła w oknie, nie było już słońca. Obłoki, które czekały tej chwili, rozpoczęły symfonję zachodu. Zapalały się łagodnie, niedostrzegalnie. Rozpościerały się zjawy powiewne i ciskały na siebie nawzajem rzutami barw, mieniły się, gasły i odradzały się, igrały na niebie. Błąkały się wśród nich strzępy melodji, utkanej z westchnień zachwytu i smutku. Rita pogrążyła się w zamyśleniu nad jakąś sprawą niewiadomą. Szukała jej w mozole dumania, w tęsknocie rozją-
Strona:Żółty krzyż - T.I - Tajemnica Renu (Andrzej Strug).djvu/129
Ta strona została przepisana.