mu spokój, tym gniewem zatruł mu ostatnie chwile... Zły, nie wiedząc jeszcze jak potraktuje intruza, odemknął zasuwę — we drzwiach stał podoficer Gebeschuss. Nawet w tej straszliwej godzinie baron von Tebben-Gerth zdumiał się, że podoficer ośmielił się sam, nie wołany, przyjść do kabiny komendanta.
— Co jest? Czego?
Ochłonął natychmiast, gdy Gebeschuss spojrzał mu w oczy. Było to spojrzenie spokojne, mocne, przyjazne i niosące w sobie jakby jakąś nieprawdopodobną nowinę.
— Przychodzę pożegnać pana komendanta.
— A gdzież to się wybieracie... Herr Richter?
— Ja wszystko wiem. Nie mam nic przeciwko temu, bo i co robić? Zresztą decyzja należy do pana komendanta, ja będę żołnierzem do końca.
— No, kiedy tak, to żegnajcie, Gebeschuss — odezwał się von Tebben, podając mu rękę — i idźcie z Panem Bogiem.
— Rozkaz, panie komendancie. Ale godziłoby się jeszcze jakie parę słów... Nigdyśmy jeszcze ze sobą nie pogadali... Cóż, na to już niema czasu, ale jedno pytanie, panie komendancie — czy też pan komendant wie, pocośmy wyrabiali to wszystko? Przez całe trzy lata i trzy miesiące?
— Co to znaczy?
— To znaczy, że ja panu komendantowi mogę nareszcie powiedzieć, pocośmy natopili tyle tysięcy porządnych ludzi i taką nieprzebraną moc ludzkiego dobra. Bo, za przeproszeniem pana komendanta, to
Strona:Żółty krzyż - T.I - Tajemnica Renu (Andrzej Strug).djvu/151
Ta strona została przepisana.