zdobyczy, strat, jeńców i trupów — wszystko zostawało jak było na początku — przed trzema laty. Leniwie, z przyzwyczajenia czytano w gazetach dociekania redakcyjnych strategów, nudziły opisy bitew z całą ich grozą i z tysiącami poległych, powtarzając się wkółko do obrzydliwości.
Nie można było już znosić dłużej tej wojny i niepodobna było od niej uciec. Po obu stronach oddawna przestano wierzyć w wodzów, w mężów stanu. Wyglądało na to, że samo wszystko szło, że coś się fatalnie nie udało. Nie było sensu prowadzić dalej wojny, a niepodobna było jej przerwać.
Ta wojna bez końca nie prowadziła do niczego, stawała się absurdem, codzienna krwawa rzeczywistość wydawała się zmorą senną. W pomroce, naoślep walczyły ze sobą miljony, niszczały narody, upadały trony. Jakaś okropna prawda wymykała się ludziom. Każdy uchylał się od spojrzenia jej prosto w oczy i jak ślepy zaprzeczał prawdzie, udając, że coś w tem jednak rozumie. O tej porze nie rozumiał wojny już nikt na świecie.
Czas stanął w miejscu. Przemijały dnie i miesiące, nie liczone, bez ludzkiego postrzegania i uwagi. Dzień w dzień zachodziły rzeczy okropne, a zdawało się jakby się nic nie działo. Tępa nicość nudy opanowała umysły ludzkie, miljony trwały w biernem poddaniu, znosząc wszystko, nie pytając już o nic. Tak dobiegał końca ów czwarty z kolei rok wojny.
Za parę godzin o północy w salonach hotelu
Strona:Żółty krzyż - T.I - Tajemnica Renu (Andrzej Strug).djvu/159
Ta strona została przepisana.