razem i obawę. Co za jedni? Mogli się nie znać ze sobą, każdy z nich mógł być zupełnie obcy, a jednak coś ich łączyło wzajemnie, można było każdego z nich wskazać wyraźnie — i ten także, i ów, i jeszcze jeden... I tam i tu... Niczego nie zdradzały ich oczy obojętne, oczy znudzone, oczy przenikliwe, oczy cyniczne, drwiące, zatroskane, zadumane. Nic nie można było wyznać ani odgadnąć z rysów tych twarzy, ani z kształtu postaci, ani z ubrania, z zachowania się. Ale byli to wszystko — oni. W każdym poza każdego zewnętrzną powłoką czaiło się to samo, coś nieczystego, coś chytrego. W każdym zaskrzepł wysiłek w celu ukrycia się, zamaskowania się przed całym światem, W każdej twarzy napięte czuwanie:
— Czy i ja tak samo wyglądam?
Dr. Ossian Heim od tygodnia obserwował ludzi z Grépon i wdawał się w fantastyczne kombinacje na temat różnych twarzy, napotykanych w salach restauracyjnych i w hallu. Czekał bezczynnie na decyzję konsulatu i przeważną część dnia wysiadywał w fotelu klubowym i wypoczywał po wydarzeniach swego ostatniego miesiąca. Tych dziejów starał się nie pamiętać — tak mu nakazano — więc jeśli niepodobieństwem było zapomnieć o tych sprawach, przynajmniej nic nie wspominał, nie rozważał. Lada dzień ruszy w dalszą drogę i z tą chwilą pocznie się w nim jakiś nowy żywot, teraz jeszcze niepojęty.
Odpychał on swą grozą i ponurą brzydkością
Strona:Żółty krzyż - T.I - Tajemnica Renu (Andrzej Strug).djvu/161
Ta strona została przepisana.