Strona:Żółty krzyż - T.I - Tajemnica Renu (Andrzej Strug).djvu/19

Ta strona została przepisana.

przez mordercze ciosy znękanych ludzi, opuszczonych, rzuconych na pastwę śmierci. Dawały moc przetrwania, ożywiały wątłą iskierkę życia lub dobijały nagłym ciosem, rażąc oczy i rażąc jak piorunem serca ledwie tlejące, które krew swoją już oddały były ziemi. I promień ruszał dalej, przystawał, przerzucał się, krając ciemności, znikał i wracał, szperał, szukał po pobojowisku.
Kapitan Déspaix ujrzał nagle tuż przed sobą, nieco poniżej siebie twarz ludzką, zalaną oślepiającym blaskiem i choć sam leżał tyłem do przeraźliwego światła, natychmiast zmrużył oczy. Gdy je roztworzył, już zjawa utonęła w nieprzebitym mroku, ale niejasne jej widmo wnet pojawiło się przed nim, gdzieś jakby pod powiekami oczu, jakby gdzieś w przestrzeni, wznosiło się, opadało. Biała twarz była jak skamieniała, skażona męką, a usta zaciśnięte drgały, drgały powieki pod nagłym ciosem blasku. Déspaix na zawsze zapamięta to oblicze, wszędzie je pozna — był to bowiem jedyny druh, towarzysz okropnej niedoli, ostatni człowiek, spotkany na tym świecie. Człowiek ten cierpiał jak i on i tak jak on umierał — co za szczęście umierać razem... Ściskał ze wszystkich sił i wciąż tulił do siebie jego rękę, posłusznie, za każdym razem, odpowiadało mu słabe uściśnienie. Déspaix zapamiętał, że człowiek, powalony obok niego, miał kołnierz niemieckiego oficera, a obok leżał szeroki niemiecki hełm — ale czyż teraz już nie wszystko jedno? Francuz? Niemiec? To dobre dla żyjących...