Strona:Żółty krzyż - T.I - Tajemnica Renu (Andrzej Strug).djvu/22

Ta strona została przepisana.

— Eh... Qu‘est ce que t’a pris... O-la-la, et vivant?...
Zanim zdołał przemówić słowo, poczuł na ustach zimne, metaliczne dotknięcie, chwycił ręką za blaszankę i pił chciwie cudowne, cierpkie wino żołnierskie! Nie oderwałby się, gdyby mu poprostu nie odebrano manierki.
— A dla niego?... wskazał oczami Niemca.
Żołnierz błysnął latarką, zaklął okropnemi słowy, poklepał kapitana po głowie twardą dłonią, obiecał, że nad ranem napewno po niego przyjdą i poczłapał po błocie, śpiesząc za innymi. Stało się to, zaczęło się i skończyło tak szybko, że Déspaix nie mógł się opamiętać. Było to jak senne przywidzenie, a jedyna prawda, to smak wina, który pozostał i jego rozkoszna błogość. Wzruszała do łez dobroć tego żołnierzyka i oburzała twardość patrolu, który minął go jak trupa i poszedł precz. A wiedział, co to jest patrol po nocy, sam je nieraz prowadzał i też nie zważał na błagania rannych, bo to należy do kogo innego. Cóż, może jeszcze przyjdą.
Znów zajątrzył ból i naparł, nacisnął, rozpostarł swoją wszechwładzę i zdusił w nim poczynający się świat myślenia. Nic, jeno okropność, nic, tylko jęk. To stara rana w biodrze, ta z pod Mort Homme... Pomąciły się czasy. Leży w błocie na punkcie opatrunkowym i jęczy. Straszliwie dręczy go lekarz, wiercąc i skrobiąc mu w żywej kości. Lekarz w okularach, brodaty okrutnik... Żołnierze,