— Dobrze, dobrze. A któż tam jeszcze?
— To było wczoraj wieczorem, ta desperatka pani Sempach.
— Desperatka? To jest szelma, kosztuje nas bardzo drogo. To jest szelma, ale trzymamy ją mocno, mamy na nią brzydkie dowody. Ta nie zdradzi.
— Jednak cały ten wasz aparat wydaje mi się mocno niepewny.
— W naszym zawodzie nic niema zupełnie pewnego. Jakoś idzie. Trudno zmieniać machinę w ruchu. Ulepszenia by nas zdezorganizowały. Dobrniemy i tak do końca. Więc pan dalej, a raczej wyżej do tamtego... Do samego pana... Właściwie do kogo?
— Do pana van Trothen.
— Tak jest, dobrze. Pan może prosto z Francji? Ach, jakże dawno nie mówiłem w ludzkim języku! Dźwięk mowy ojczystej uderzył w Claude’a swym czarem. Od dwuch miesięcy nie słyszał francuskiego słowa. Ale wytrwał, uśmiechnął się tylko.
— Słusznie! Słusznie! Ale w istocie to komedja.
— Tę komedję mógłby podsłuchać bodaj ordynans pana pułkownika, albo i on sam.
— Herr Oberst jest na froncie i ostrzeliwuje w tej chwili nasze pozycje na Chemin des Dames, a ordynans to wtajemniczony, mój rodak Alzatczyk.
Bez niego nie dałbym sobie rady. Nie potrzebuje się pan spieszyć, van Trothen zjawia się u siebie dopiero o drugiej.
— Nie chcę panu przeszkadzać w pracy.
Strona:Żółty krzyż - T.I - Tajemnica Renu (Andrzej Strug).djvu/248
Ta strona została przepisana.