Dzień ciepły, mglisty. Berlin tonął w błocie i witał odwilż jak błogosławieństwo boże. Mróz, który trzymał od dwuch tygodni, zmordował masy wygłodniałe, źle odziane, bez węgla. Zaroiło się na ulicach. Wszyscy zdawali się biedz kędyś na żer, każdy w swoją stronę, gdzie miał coś upatrzonego, przyobiecanego, lub przypuszczalnie możliwego do zdobycia lub wyszachrowania. Ta pogoń za rzeczami pierwszej, pierwotnej potrzeby narzucała na twarze przechodniów tępą zapalczywość. Na ulicach wspaniałej stolicy zdawały się wracać czasy pra-praprzodków, gdy panowała tu głucha puszcza a w niej dziki zwierz, za którym uganiało się plemię myśliwców odzianych w niewyprawne, kudłate skóry, z krzemiennemi toporami. Jedyną ich myślą było ratować się od śmierci głodowej — zdobyć jedzenie. To samo jest teraz. Tłum ubrany był nikczemnie, klekotały po chodnikach drewniane wojenne trepy. Ogromna przewaga kobiet czyniła tę nędzę jeszcze bardziej jaskrawą, jakby wystawioną na urągliwy pokaz. Szmaty wypłowiałych chustek, kapelusze, nadające się do śmietnika, wyjedzone futra, zaszar-
Strona:Żółty krzyż - T.I - Tajemnica Renu (Andrzej Strug).djvu/253
Ta strona została przepisana.
XII