Wszystko tu było niepewne, jakby kiedyś przyśnione, zatracały się zarysy sprzętów, przestrzeń kurczyła się, to znów rozstępowały się ściany. Majaczył w kącie czarny połysk fortepianu z białemi kartami nut na pulpicie, majaczyły na ścianie złote ramy portretu.
Tyżeś to jest, człowieku nieznany, baronie von Tebben-Gerth? Na to pytanie rozjaśnił się w ramach cień ludzkiego kształtu, zapełgał raz i drugi jak dopalona świeca i zgasł. Spoczywaj w pokoju...
Jarzyły się z poza Renu sznury lamp i setki okien fabrycznych. Stary zegar cicho, niezmordowanie klekotał swoje sekundy, z półki bibljotecznej biała marmurowa głowa Goethego dumała nad światem, nad tą wojną i nad nimi dwojgiem. Rita stała przy oknie, jej czarna sylweta otoczona była jak gwiazdami rojem świateł zakładów „Badische“. Claude podchodził ku niej zwolna, krok za krokiem. Sen trwał, ale strach było spłoszyć go skrzypnięciem posadzki, głośniejszym oddechem, myślą. Wszak wizja Rity mogła zgasnąć, a z nią nowy, niewiarogodny jego świat. Urwie się nagle, zamilknie jak ostatni akord symfonji, która nie powtórzy się nigdy. Rita, baśń fantastyczna podobna mgle wieczornej nad leśnem jeziorem... Cmentarna brzoza płacząca, na wieczny czas pochylona nad mogiłą... Osmętnica, żyjąca nieutulonym żalem, skazana bez ratunku, żeby zostać na świecie jeno cieniem...
Bądź jaką jesteś — ale zostań! Nie znikaj jeszcze, nigdy z mych oczu nie znikaj...
Strona:Żółty krzyż - T.I - Tajemnica Renu (Andrzej Strug).djvu/276
Ta strona została przepisana.