piszczeć przenikliwie, najcieńszym, świdrującym głosem. Ohydnie mlaskając i sapiąc pająk wyciska z niej życie, wypija krew do ostatniej kropli. Już nie słyszy własnego głosu. Umiera.
Budzi się. W piecu huczy, za oknem przechodzi oddział piechoty. Przez szczelinkę kotary wciska się biały dzień. Za nic nie chce dnia. Nakrywa się z głową i z rozpaczy zasypia. Udaje, bo wie, że już nie zaśnie. Odpędza złe myśli, cóżby dała za to, żeby one były tylko złemi snami. Udaje, broni się. Takie myśli są wręcz niemożliwe, są głupie i warjackie, lepiej spać. Udaje, wymyśla sny. Idzie jej łatwo, wszystkie sny są gotowe, biegną jeden za drugim, jak na zamówienie, są okropne, tak jak powinny być prawdziwe sny. Jęczy i odpędza od siebie koszmary, napróżno. Obiegły ją straszliwe zmory. Wrzeszczy nad nią gromada obcych mężczyzn, śpiewają każdy co innego, wszyscy pijani. Ubrani w morskie kurtki, niektórzy do pasa nadzy, kilku zupełnie nagich. Przerzucają ją z rąk do rąk obnażoną, pijaniusieńką... Co chwila oblewa ją któryś winem z butelki. Raz po raz porywa ją któryś i najbezwstydniej na oczach wszystkich, tak brutalnie... Krzyczy, broni się.
— Zlitujcie się, już nie mogę, za nic nie chcę... Ja doprawdy umieram...
Jest niemożliwie ciasno, wszyscy duszą się w żelaznej skrzyni bez żadnych sprzętów prócz żelaznego stołu i na tym zimnym stole... O Boże, ratuj. — Znowu... Śmieje się nad nią, ryczy, świeci
Strona:Żółty krzyż - T.I - Tajemnica Renu (Andrzej Strug).djvu/283
Ta strona została przepisana.