uścisku i żegnał dawne swoje dzieje i to niespełnione, co być miało. Bez goryczy, bez przekleństwa rozważał absurd swego życia. Cóż znaczy on, jeżeli ten sam los dzieli w jego pokoleniu miljony ludzi — miljony i miljony?... Myśląc nad tem usypiał...
Mętnie, jak przez mgłę majaczyły korowody znaków chemicznych, ginęły i ukazywały się coraz to w innym układzie. Ich kunsztowne zespoły uparcie dążyły ku czemuś, osaczały jakąś zagadkę, utajoną w głębinach mózgu w bezmiarach pozaświatowej otchłani atomów... Marły w walce, topniały jak szeregi szturmujących żołnierzy, a na ich miejsce jak na wojnie wyrastały nowe zastępy. Czerniały, roiły się jak mrowisko, szły na zdobycie nieznanej prawdy, która raz odgadniona odmieni postać świata.
Świt. Znów przypomniały się oczom rzeczy ongiś znajome, odarty pień drzewa z jedyną gałęzią, pochyła tyka od telefonu z drgającym na niej drutem i szczątek rozwalonego muru. Pod murem zasiadł po nocy ktoś nieznany i spoczywał teraz bez ruchu, głęboko uśpiony. Wsparł się ciężko o ciemnokrwawe cegły, rozwalił nogi, rozłożył ramiona i bezsilnie skłonił na bok głowę. Był unurzany w błocie, okryty skorupą gliny od stóp do głów tak, że niepodobna było rozeznać kto to jest — nieprzyjaciel, czy swój. Obaj utkwili w nim badawcze spojrzenie, a nie mając sił wydać ze siebie głosu, czekali z natężeniem na chwilę, gdy się obudzi.
Strona:Żółty krzyż - T.I - Tajemnica Renu (Andrzej Strug).djvu/30
Ta strona została przepisana.