Strona:Żółty krzyż - T.I - Tajemnica Renu (Andrzej Strug).djvu/31

Ta strona została przepisana.

Nie mieli pojęcia, jak się to stało, ale już rozumieli, że przetrwali jednak tę noc listopadową i oto żyją jeszcze. Ten dar nadspodziewany nie obudził radości, nie zdawał się nawet w ich położeniu być czemś zbyt ważnem. Narazie pochłonął ich ów człowiek nieznany, który przybył tu nocą, żeby czuwać nad nimi, ale snać zmożony wielkim trudem usnął. Jego obecność na tem miejscu była dziwem nad dziwy, zjawiskiem niepojętem. Wyłonił się on z wiecznej nocy, przybywał do nich z dalekiego obcego zaświata już dawno, dawno pożegnanego. O tej godzinie świtania mąciło się już w sponiewieranych głowach, potworniały jak we śnie prawda i rzeczywistość zjawisk, pamięć zawodziła zupełnie.
I patrzyli teraz na siebie zbliska twarzą w twarz, w zdumieniu wielkiem, znowu nic o sobie nie wiedząc, choć wciąż jeszcze po dawnemu splecione były ich ręce. Zgadywali się i pytali siebie nawzajem udręczonemi, błędnemi oczami. Każdemu z nich ta zjawa obcej twarzy wydawała się skądś znajoma, jakby jeszcze z dzieciństwa. Niedołężnie rozpamiętywali swe rysy, gubiąc się co chwila. Długo spoglądali szeroko rozwartemi oczami na swoje ręce złączone i palce ich zaciskały się coraz mocniej — w tem uściśnieniu poznali się wreszcie. Obaj po raz pierwszy w tej wojnie mieli możność napatrzenia się w spokoju i tak zbliska w twarz nieprzyjaciela. Podziwiali nadspodziewaną prostotę tego zjawiska. Odkrywali w sobie nawzajem cechy osobliwe