Zwolniła w końcu kroku, bojąc się upaść bez życia. O Jezus Marja! — szeptała ustawicznie, łapiąc w zbolałe piersi suche, mroźne powietrze. O jakżeż jej się chciało położyć gdzie na tym śniegu, wyciągnąć się i odpocząć — odpocząć nareszcie!
— Może gdzie był ratunek... może oni też błądzą... i może jej szukają... oni tacy poczciwi! Może nie chcą uciekać bez niej.
Ale nie!
Za blisko! za blisko! — Tu tak biało, tak biało! Tu tak pusto i wszystko tak widać dokoła... On ją dojrzy — napewno. On się tak czai podstępnie... Oh, ta głowa olbrzymia z rzadkim, rudym zarostem... niby krew ją otacza — uśmiecha się ohydnie... i nagle krzyki, jęki — bić będą! — Oh! on wstaje... ten uśmiech idyotyczny na białej, opuchłej twarzy! Oczy przymknięte — wielkie — a pod powieką... Ha, ha, ha — ręka się wznosi, a w ręku pręt ostry, giętki... Raz — dwa! Raz — dwa! — świst — uderzenie... świst — uderzenie... Pręgi czerwone, pręgi krwawiące — tłumione jęki. Krew ścieka kroplami... Raz — dwa! Raz — dwa! Pręgi i krew, pręgi i krew! — i krew bluzga pod batem i pryska jej na twarz — i te głuche, okropne, okropne uderzenia! Ha, ha!... ona nie może, ona nie może patrzeć. A On wstaje... ha — idzie — idzie — niee! Uciekać!...
Ale nogi tylko jej drżały bezsilnie i ledwie się suwały po gładkiej, śliskiej powierzchni.
Świadomość chłodną falą napływała do głowy.
— Czego ona się boi? — przecież tu jego niema. Oh, ona taka chora... przecież tu nie więzienie... oh, jak pusto, jak pusto... trzeba iść, trzeba iść...
Strona:Życie dwutygodnik. Rok III (1899) wybór.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.