Strona:Życie dwutygodnik. Rok III (1899) wybór.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

Hej, łąki na moczarach! Z brzegu bujne, o ciepłej, soczystej zieleni, dalej mienią się w słońcu srebrzyście, falująco... Daleko, daleko, w nieskończoność idą. Unoszą się ponad niemi zapachy rozkoszne — wilgoć aromatyczna, miękka, powietrze ciepłe. Oh tak, to ciepłe, sianem pachnące powietrze!... tak daleko, daleko... ginie w sinawej mgle, w sinawej mgle porannej wiosennego dnia. I z tej mgły niewyraźnie wynurzają się drzewa prawie nagie — szkielety o czarnych gałęziach i stoją w dwóch olbrzymich, ginących w dali szeregach... Chłodno jej w tej alei, ale jasno — ah, jasno! Drży cała i czeka — czeka na niego. Oh, te świeże, żółtawe listeczki na gałązkach!... One także czekają — drżą — błyszczą w słońcu... Wreszcie idzie... ah jak dziwnie on idzie! W każdem jego stąpnięciu była dobroć — taka dobroć! — Zbliżył się — ją chwyciło odrętwienie rozkoszne, wyrazy uwięzły w gardle. — Oh, ten wzrok pełen męki! I ten ból w bladej twarzy! — Te jego drżące wargi, te ich dłonie splecione w uścisku namiętnym — i ten głos urywany, gardlany, nie do poznania...
— O Boże, Boże! Dlaczego tu tak ciemno? Więc już nigdy — już nigdy, nigdy?
Co tu tak huczy?
Jakie czerwone światła błąkają się w tej ciemności! Jak tu zimno! — Drży cała, pieką ją nogi w tych butach — ma rany rozropione na nogach —
I tak pusto wokoło. Ach, ona idzie w pole. Ona idzie, bo musi — tak, tak... oh, jak ciężko...
Ołowiana, dusząca fala gniecie piersi. Wciąż gniecie i odpływa, ściska, przytłumia oddech, wznosi się aż do gardła, ustępuje, znów idzie — oh, dusi już ją, dusi... i rozpływa się w płaczu, wylewa się ze łzami w szlochaniach cichych i słodkich, coraz bardziej kojących, coraz bardziej bezwładnych...
I rozpłakała się kobieta jak dziecko. Po chorych policzkach łzy jej płyną strumieniem, łzy ciche, niewstrzymane, łzy skargi i tęsknoty, łzy straszliwej, bezdennej, bo aż cichej rozpaczy.