I nie myślała już wtedy o niczem, ale szła, szła jak kula, rzucona silną dłonią; wlokła się, bo ją pchała jakaś trwoga tajemna, trwoga przed czemś okropnem, co wisiało nad głową, siedziało tuż nad karkiem i gnało wciąż naprzód, naprzód.
I tylko głuchy, dziwny huk wciąż się rozlegał, dudnił jej w mózgu, drażnił, wnikał w duszę głęboko, wstrząsał jej wszystkie nerwy, że aż przestała płakać.
Co to jest, — co to jest?
Każde skrobnięcie buta chrobotało donośnie, jak nad pustą przestrzenią, jakby na jakiej cienkiej, odstającej skorupie.
— Co to jest? — Najwidoczniej dostała się na lód.
— To pierwszy lód w tym roku. Pierwszy — po pierwszym mrozie.
Tak...
Wtem ją ogarnia szalone rozdrażnienie. Wszystko się na nią sprzysięgło. Gdzież ona zabłądziła? Weszła w jakąś okropną, dziką okolicę. Pusto, gładko — widocznie rzeka, lub jezioro.
I gdyby się tylko skorupa przerwała...
Mrożący strach mrówkami jej przeszedł po plecach i głowa stała się nagle jasną, jasną jak nigdy.
Tak, tak, lód się załamie. Pierwszy, więc słaby, kruchy. I szczelin pełno. A jak pod spodem prąd rzeki? — Co, jeżeli prąd? Co? Nie, nie, nie może być! Byłoby słychać prąd. A więc jezioro — co — to jezioro, które dzicy omijali z przerażeniem, to jezioro olbrzymie, bezdenne, pochłaniające?
Strona:Życie dwutygodnik. Rok III (1899) wybór.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.