jeżą na głowie, ale rzecz dziwna, śmieszna, że sama nie wie, jak zachować się wobec tego.
— Maryniu, Maryniu! — szepce jej ktoś do ucha.
— To on — to on! Haa, więc są i umarli? I chciałaby obejrzeć się, ale nie może — tylko wśród jakiejś dziwnej, łagodnej jasności jego czoło kochane, poorane bruzdami, jego włosy złotawe pochylają się przed nią.
Lecz ona chciałaby mu koniecznie zajrzeć w oczy — i nie może, nie może, bo ktoś trzyma jej głowę... w tem on znika. Ha, ha — to może nie był on?
— Więc kto to? Kto to?
Ale noc drżąca milczy. W tej otchłani czarnej bez początku i kresu, kobieta czuje bladość, trupią swą bladość.
— Haa, więc to tak! więc ona widzi, widzi...
— Haa, już idzie, już idzie! Słyszycie jak drga wokoło? Idzie — już idzie! Nie. Nie — ona nie chce!
Zamyka oczy, kurczy się w okropnym, wewnętrznym krzyku, lecz musi widzieć, musi, bo nie ma już ratunku.
— Oh, te kule błyszczące — krwawe, błyszczące kule! Dokąd one tak płyną? Oh, jak pękają cicho! Tysiące rubinowych iskier sypią wkoło, a te iskry spływają łagodnie w drżące głębie. Cała noc drga potężnie. Oh, te tłumione śmiechy! I ta mowa olbrzymia — zdaleka — z za tej nocy... taka olbrzymia, straszna i taka niezrozumiała! I ten opar duszący, ten zapach surowizny, ostry, nie wyczuwany nigdy, okropny...
W tem uderzenie do głowy — niby pięścią.
Kobieta widzi pod sobą szary lód; wkoło noc, a ona wlecze się w czarną pustkę.
Serce bije gwałtownie.
Strona:Życie dwutygodnik. Rok III (1899) wybór.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.