Strona:Życie dwutygodnik. Rok III (1899) wybór.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

Co to było, co to było? Gdzie ona — gdzie widziała? Więc ona już teraz wie... A więc to nie był sen! A może teraz śni? A może nigdy w życiu nie spała?
Ogarnia ją niesłychany, dławiący niepokój. — A może to obłęd, obłęd ją chwyta? Może jej się wydaje, że chodziła po lodzie, może tu nie było tych wodorostów, tych kwiatów, tych poszarpanych, krwawych obłoków?
— A może nic niema?
— Oh, jakaż ona biedna! — Więc już w trumnie, — już w trumnie?
Wytrzeszcza oczy — nic, nic — wszystko w niej obumiera, sztywnieje, serce chłodnie...


I w tem jakby kto lampę wynosił z za świata, jakby słońce wejść miało zdaleka, zdaleka. — — Przestrzeń ciemna i pusta wyjaśnia się gwałtownie i nic niema w przestworach prócz tego dziwnego światła. A ono rośnie, rośnie, nabiera barwy miedzi i żarzy się gdzieniegdzie jak węgle rozpalone, jakby tam zapłonęły całe potoki lawy i kapały w tę gęstą szarawo-srebrną mgłę.
I naraz cała przestrzeń zwarzyła się jak mleko, tworzy tysiące iskier, wystrzela rakietami, bije gdzieś w nieskończoność fontanną słońc miedzianych, a one biegną w górę, w czarne otchłanie nocy i zostawiają smugi błyszczące, płomieniste, niby drogi dusz ludzkich, na tamten, lepszy świat. Smugi te jak żywe, skręcają się w kolumny, jak sosny niebotyczne, do biała rozpalone — pędzą, olbrzymiejąc, w głębie nieskończoności i giną wierzchołkami w tumanie złotych gwiazd. I tam ten las świetlany, poza światami światów, gdzie ludzki wzrok nie sięga, okrągli się w sklepienia, w arkady niepojętej świątyni Jedynego.
A nagle zakołysały się kolumy, zaszumiały, niby pod