W paprociach, które przerosły mnie głową,
Szedłem dum pełen — a za każdym krokiem,
Dziwną powagą, potężnym urokiem
Żywe przyrody gadało mi słowo.
I z ksiąg tajemnych spadały pieczęcie,
Karta Genesis stanęła otworem;
Życie, na śmierci wsparte fundamencie,
Snuło się wielkiem pasmem różnowzorem.
I rozstrzelone w postaci tysiące
Płynęło rzeką — i znowu w początku
Gubiąc się swoim, niby konające,
Wstawało jasne w nieśmiertelnym wątku!
Szedłem milczący, i nieraz stanąłem
Z ręką na piersiach, z pochylonem czołem,
Kiedy mi nagle drzew olbrzymi zawał
Górną mą drogę zapierać się zdawał.
Okiem mierzyłem dębów, buków cielska
Pooplatane w bluszcz, w kolące zielska;
Z zielska konary sterczały do góry,
Nagie, grożące po śmierci upiory.
Chwilę spocząwszy, zuchwale się darłem
Po królów puszczy tułowiu umarłem;
Co raz, to w sieci powojów wpadałem,
Drogę w nich sobie torując kindżałem;