Nieraz podemną stopy się zachwiały,
Gdy z pod nich sycząc wąż olbrzymi sunął,
Lub z jękiem na dół kloc ogromny runął —
Puszczyk mu z piersi wyleciał spróchniałej.
Drugi, dziesiąty tak zawał przebyty
Za mną się został. Nie złamany znojem,
Przez cierni gęstwę darłem się przebojem,
Aż między groźne zaszedłem granity.
Tu bok ujrzałem góry poszarpanej
W czarne przepaście. Strome głazów ściany
W górę się prosto dźwigają piętrami,
Nagie — gdzie niegdzie wieńczone sosnami.
Na szczycie, siwe, rozrzucone głazy
Zamkowych ruin i grodów obrazy
Kłamią tak wiernie, że patrząc do góry,
Różnej budowy zgadujesz struktury.
Tu ci wyraźnie gotyckie wieżyce
Stoją i patrzą czarnemi strzelnice;
Tu ścian ostatek, arcydzieło sztuki,
Wielkie dwa śmiałe przechowuje łuki.
Tam dalej greckiej zwalisko świątyni,
I widne jeszcze kolumn kapitele
Ubrane w bluszcze, w powojowe ziele;
Tu jeszcze wznosi się posąg bogini,
Zniszczon, — lecz owal głowy jej misterny
Jeszcze podziwiasz; w dali sfinks bezmierny
Leży na kraju samego urwiska;
Z paszczy mu jasny zdrój wody wytryska.