Za gałęź sosny pochwyciłem kruchej,
I życiem całem przypiąłem się do niej!
W przepaść mnie, zda się, ciągną czarne duchy,
Ściskiem lodowej opasawszy dłoni.
A tam podemną, parowy się garło
Bezdenne, z hukiem i gromem rozwarło;
Głaz potrącony tysiąc porwał głazów,
Bił po granitach i grzmiały od razów.
Zda się w kamienie wstąpiły szatany,
I pędzą młyńcem w podskokach szalonych;
Z trzaskiem się zwalił dąb pogruchotany,
Z krzykiem się stado rwie orłów spłoszonych.
Z jakiem uczuciem jam bluszczów się chwytał!
I gdy znów pewny stanąłem na ziemi,
Z jakiem jam sercem blask słońca powitał,
I kwiatek drobny z oczami modremi!
I wszystko stało przedemną piękniejsze —
Zda się, że piłem i powietrze lżejsze;
Nigdy skowronek tak dźwięcznej piosenki
Nie grał — las cudnej tak nie miał sukienki.
Długo, w dół szedłem, powojów uplotu,
Nikłych się krzewin chwytając warkoczy,
Słuchając kaskad dalekich łoskotu,
Szumu, gdy w gęstwy spłoszony zwierz skoczy;
Nie raz stanąłem i serce mi drżało,
Wzrok nieruchomy na gęstwie zawisnął;
Czy duch, król puszczy, swą brodą wspaniałą
Z pod boków płaszcza ciemnego zabłysnął?