I szybko strzelbę przyrzucam do twarzy:
Nie! to pień, olbrzym z wielkiemi ramiony
Z suchych traw nosi na głowie korony,
O trzystu wiosnach umarłych swych marzy...
I na dno czarnej stąpiłem parowy:
Tu promień słońca nigdy nie zawita,
I wiatr nie wieje; — tu wszystko grobowy
Kir wdziało. Trawa, żółta, chorowita,
Dźwiga się w górę i pada zemdlona.
U głazów krople wiecznej rosy wiszą;
Wody zatęchłe, na nich pleśń zielona,
Zgniłe wyziewy z pod pleśni tej dyszą,
Głazy ponure mchami porośnięte,
Odrażające grzyby wokół stoją,
I salamandry leżą wyciągnięte:
Nad niemi ćmy się kołyszą i roją.
W bokach parowy pieczary, ciemnice —
Pozawalane drzewami ich wnijścia,
Lub grubym wałem wilgotnego liścia,
A pełne jakiejś groźnej tajemnice.
Za progiem słychać, jako wody krople
Spadają, pluszcząc w mierzonych przestankach;
Czasami widać kryształowe sople,
Błyszczące w głębi w pajęczyny wiankach.
W jedną zaszedłem — i w czeluści głębie
Zapuszczam oko: tu, w mgły szarej kłębie,
Potwornych kształtów półwidne kamienie
Siedzą i leżą jak zaklęte cienie.