Strona:Życie miesięcznik Rok IV (1900) - Wybór.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.
— Daleko?
— Za potokiem... (znika wśród jałowców).
(Macocha siada — dokłada drew do ognia — żegna się parę razy i szepce pacierze. Za chwilę, ciężko dysząc, wychyla się z jałowców zgarbiona postać starego gazdy. Staje za plecyma sióstr i kaszle głucho. Siostry się zrywają).
— Maryś! Wszyscy święci!...
— Czego sie boicie?
— Dyabli was noszą po nocy, czy co?
ZOSIA. Myślałach, że dzik.
GAZDA (posępnie). Nie trza spać, jak sie pilnuje — nie trza spać... (Siada przy ognisku po lewej stronie i wita się z macochą. Siostry posiadały również. On patrzy na nie, kiwa głową i mówi): Tak, tak Maryś... wyżeń i ty ojca swojego z chałupy, jak sie wydasz... niech idzie... niech stracha ludzi po nocy... Co w chałupie po starym dziadzie, skoro już robić nie zdole? Wychował cie — to poczkaj, niech jeszcze grunt zapisze, a potem...
— Maryś!
— Co? (poczyna płakać).
GAZDA (patrzy na nią). Ja wiem, żeś ty nie taka... ale i moja była nie taka, pokiela sie nie wydała... Oj, nie taka była, nie...
(po chwili).
Ha, no, darmo... Takie widać przeznaczenie było i bedzie.
(Patrzy w ogień. Marysia się uspokaja. Odgłosy dolatują zdaleka — po chwili).
— Maryś!
— Co?
— Jantka już nima...
GAZDA (do macochy). I was tak bieda pędzi?
MACOCHA. Gorsze, niźli bieda...