dla niego natychmiast gwałtowną odrazę. Widząc syna stojącego obok niego, zauważyła, że twarze ich były do siebie podobne, tylko, że twarz starego była nabrzmiałą, wstrętną i pospolitą. Może podobieństwo to istniało rzeczywiście, a może też jej się tylko zdawało. — I wkrótce nic już innego nie widziała w obliczu ukochanego, drobne, charakterystyczne właściwości, jakie w nim z początku po kolei odkrywała i kochała dlatego, że sama je tylko znała i ztąd za własne uważała — wszystko to znikało i nie zostawało nic więcej, jak owe podobieństwo do ojca, którego nie pojmowała, ale które w jej przekonaniu istniało. I o niczem już teraz nie myślała; obecność narzeczonego męczyła ją, brzydziła się nim; myśl o tem podobieństwie przerażała ją i zajmowała całą jej istotę, tak, jak nam się dzieje, gdy w gorączce brzmi nam w uszach ciągle jedna melodya, której się pozbyć nie możemy. Melodya ta leży nam ciężarem na piersiach, pocimy się ze strachu i uginamy się pod nią, a ona sprawia nam ból taki, jak gdyby ktoś wbijał nóż w nawpół zagojoną ranę, i brzęczy nam, jak mucha w mózgu, jak w nieskończonej, głuchej przestrzeni!
Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.