właściciela wsi, którego rodzinę spotykałem nieraz na przechadzkach w lesie. Być może, że patrzono na mnie, jak na dziwoląga; całemi tygodniami żyłem tu, jak pustelnik, nie mając innego towarzystwa, jak wieśniaków, u których mieszkałem. List ten nie sprawił mi żadnej przyjemności — pragnąłem żyć w spokoju i miałem go dotychczas, teraz wiedziałem, że wszystko minęło bezpowrotnie. Pomimo to poszedłem. Było tam mnóstwo osób z okolicy — bawiono się wesoło, skromnie, w sposób małomieszczański; co do mnie, to ani się bawiłem, ani nudziłem, ale gdy w nocy wracałem do domu i rozważyłem sobie dokładnie, co się stało i w co zacząłem popadać, i co się jeszcze stanie — wtedy uczułem się bardzo niezadowolonym. Z okrutną ironią skonstatowałem znane mi dobrze symptoma zakochania się i znałem się dosyć, aby wiedzieć, że już kocham i że nie mogę nic więcej uczynić, jak pozostawić wszystko na łasce losu. Ale obawiałem się tej nowej miłości, która się bezwątpienia zamieni wnet na wielką namiętność — a wtedy — urocze dni spokojnej samotności musiałyby się skończyć! Miałem więc do wyboru: albo odjeżdżać, albo poddać się duszą i ciałem nowemu uczuciu, i nie odjechałem!
Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.