Dni mijały, jesień nadchodziła, a nasza świeża, wiośniana miłość rosła w naszych oczach i połączyła dusze, jak korzenie i gałęzie łączą dwa obok siebie stojące drzewa. A las stał się ciemnym i promienie słońca stawały się bledsze i chłodniejsze, i wszystkie światła, cienie i linie zaostrzały się i pewnego dnia w wrześniu, gdy cały krajobraz leżał jak w baśni, skąpany w srebrnych promieniach księżyca, wyznaliśmy sobie naszą miłość jednem wymownem spojrzeniem — spojrzeniem, które jest dla mnie szczytem i najwznioślejszą treścią uczucia, i w porównaniu do którego, jest wszystko, co po tem następuje, pustem i lichem. Każdy człowiek ma zapewne taką chwilę w życiu, którą najwięcej kocha i ceni — moją jest owa minuta, w której ona i ja patrzyliśmy sobie w oczy i zrozumieliśmy nasze serca. Oddaję chętnie wszystkie moje uniesienia i rozkosze zmysłowe za jedno takie spojrzenie, które przytłumia wszelką zmysłową namiętność.
Dziś, gdy spokojny i zimny zapatruję się na owe wspomnienia i porównywam jedno z drugiem, mogę śmiało powiedzieć, że to uczucie było najsilniejszem, a może jedynem, które wolno mi nazwać wielkiem, świętem imieniem
Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.