twarz... Na tę twarz patrzałem — w tej twarzy zatopiłem wzrok — oczy moje przylgnęły do niej, jak przyklejone — owa twarz ponura, sina, nabrzmiała od płaczu, brudna od łez — twarz, na której wyrzuty sumienie, strach i wzruszenia wycisnęły swoje piętna i zeszpeciły ją do szczętu — i oczy, otoczone sinemi obwódkami, zaczerwienione, pozbawione blasku, błędne — jak gdyby patrzały ciągle na obraz zbrodni — z wyrazem przytłumionego okrzyku przerażenia. I obok tej twarzy okropnej ujrzałem twarz inną, łagodną, słodką, świeżą — a jednak podobną! Nie wiem, na czem polegało to podobieństwo, i dziś jeszcze nie wiem — ale obiedwie te twarze były do siebie podobne — złączyły się w jednę i nie mogłem ich już rozłączyć. Jak na drzewie nowego domu mogą się znaleść zarodki grzyba i jak grzyb ów rośnie i zwiększa się i obejmuje zwolna cały budynek, cicho, potajemnie, jak złodziej, i odejmuje całą siłę drzewu — tak rozwinął się z owego drobnego zarodka, który przypadek rzucił mi na drogę, trujący pasożyt, który ogarnął całe moje uczucie i zniszczył je do szczętu.
Powóz nasz skręcił na drogę, wiodącą znowu do miasta; dachy i wieże odznaczały
Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.