Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

Coś jej zasłoniło światło, cień okrył — podniosła głowę. Przed nią stał wysoki pan. Chciała odejść — wstała. Może na gruzie siedzieć nie wolno?...
Pan przywołał ją do siebie, oparł się o kamienne płyty, pochylając się ku dziewczynce.
Rozpytywał się, opowiedziała mu wszystko. Że matka zajmuje się białem szyciem, siostra służy i dała jej stare swe ciżmy. Ojciec i bracia chodzą do roboty, ale teraz roboty brakuje. Mówiła o boku matki, o herbacie i cukrze, o wieczerzy, którą sprawia rodzinie — tylko o białej chusteczce nie wspominała, wstydząc się swej zalotności. Gdy przyszła kolej na Franka i jego rabunek, wzruszenie tamowało jej oddech.
— Łajdak! — zawołał pan.
— Ej, nie — odparła, tylko taki już z urodzenia zbereźnik.
— Chodź! — rzekł pan.
Szła obok niego zamyślona i wzruszona.
Młodzież oblegała wejście teatru, paląc papierosy, chłopcy zapalali zapałki.
— Niema Franka? — zapytał się jej pan.
— Jest, jest — szepnęła. To ten, co włożył jedną rękę za pazuchę, w drugiej trzyma zapałki i pogwizduje, przeskakując z nogi na nogę.
Pan ostrożnie a szybko podszedł do Franka, uchwycił go za kołnierz i podniósł w górę.
Chłopak się szarpnął, chciał krzyczeć, lecz się bał, nie mógł się nawet obejrzeć.
— Puścisz! — wołał ochrypłym głosem — bo ci tyle utoczę posoki, że sfarbuje cały plac.
Pociśnięty zamilkł. Silna ręka prowadziła go do Marysi, stojącej na chodniku teatru.
— Na ile cię zrabował? — zapytał dziewczęcia.
— Na trzydzieści — odpowiedziała cicho, drżąc.
— Nieprawda! — zawołał chłopak, usiłując siąść na ziemi.