Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/210

Ta strona została uwierzytelniona.

nie wypadło. A na konferencyach pedagogicznych poprostu nas gniótł swoją ostrożnością, wahaniem się i swoimi poglądami futerałowymi naprzykład na to, że młodzież w gimnazyach żeńskich i męskich źle się prowadzi, że dokazują w klasach, ach żeby to nie doszło do władzy, ach żeby, aby co z tego nie wypadło — a żeby to tak jeszcze z klasy drugiej wypędzić Pietrowa, a z czwartej Jegorowa, toby było bardzo dobrze. I cóż? Swoimi jękami, swoimi ciemnemi okularami na bladej, małej jak tchórza twarzy dusił nas kompletnie i myśmy ustępowali, obcinaliśmy za sprawowanie noty Pietrowowi i Jegorowowi, pakowaliśmy ich do kozy — a koniec końcem usuwaliśmy ze szkoły i Pietrowa i Jegorowa. Miał dziwny zwyczaj łażenia po naszych mieszkaniach. Przyjdzie, siądzie i milczy, i napozór wypatruje czegoś. Posiedzi tak w milczeniu ze dwie godziny i odchodzi. On to nazywał »podtrzymywaniem stosunków zażyłości z kolegami«. Oczywiście, że dla niego nie było przyjemnością chodzić do nas i siedzieć — ale chodził wytrwale, bo uważał to za obowiązek poczucia koleżeńskiego. My, nauczycielowie baliśmy go się. A nawet i sam dyrektor. No i pomyśl pan, nasi nauczycielowie — toć to przecie ludzie myślący, zupełnie porządni, wychowani na Turgieniewie i Szczedrinie..., a pomimo to ten człowieczek w kaloszach i z parasolem trząsł całem gimnazyum przez piętnaście lat. Ale co gimnazyum! Całem miastem. Nasze damy nie urządzały domowych widowisk w soboty, bo się bały, żeby się nie dowiedział. Duchowieństwo krępowało się przy nim jeść mięso i grać w karty. Pod wpływem takich ludzi jak Bielikow nasze miasto przez przeciąg ostatnich lat dziesięciu zaczęło się wszystkiego obawiać. Obawiano się głośno mówić, listów posyłać, zaznajamiać się, czytać książki, obawiano się wspomagać biedaków, uczyć analfabetów...