sołe było jej życie u brata. Żyli ze sobą o tyle o ile się kłócili i wymyślali. Oto scena: idzie przez ulicę Kowaleńko, wysoki, zdrowy jak źrebiec, koszula wyszywana, z pod czapki spadają kędziory, pod pachą paczka książek, w drugiej ręce kij gruby sękaty. Za nim idzie siostra także z książkami.
— Ależ Michasiu — tyś tego nie czytał — sprzecza się głośno. Mówię ci, jak mameczkę kocham, żeś zupełnie nie czytał.
— A ja ci mówię, żem czytał, wrzeszczy Kowaleńko i wali pałką po kamieniach.
— Ach mój Boże — Michasiu, o co ty się złościsz, przecie to spór abstrakcyjny.
— A ja ci mówię, żem czytał! jeszcze głośniej krzyczy Kowaleńko.
A wiadomo, że kto w domu nie konieczny — ten jest balastem. Takie życie sprzykrzyło jej się, chciała już mieć swój kąt — no i wiek niech pan weźmie pod uwagę — nie czas na przebieranie, trzeba wyjść za kogokolwiek, choćby za profesora języka greckiego. Wogóle większości naszych panien wszystko jedno za kogo wyjść, aby tylko wyjść.
Dość że Basia zaczęła znacząco okazywać Bielikowowi życzliwość.
A Bielikow? Chodził do Kowaleńki tak samo jak do nas. Przyjdzie, siedzi i milczy. On milczy a Basia mu śpiewa Wijut wichri, albo patrzy nań swemi oczami tęsknemi, albo naraz wybuchnie:
Cha cha cha!
Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/214
Ta strona została uwierzytelniona.
(Dokończenie nastąpi).