Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.

— Barbara Sawówna podoba mi się — mawiał do mnie z męczeńskim uśmiechem — i ja wiem, że każdy człowiek winien się ożenić ale... wszystko to, widzi pan, stało się tak odrazu... Trzeba się namyślić.
— Cóż tu myśleć — mówię mu. Żeń się pan i koniec.
— Nie. Małżeństwo — krok ważny. Przedewszystkiem trzeba zważyć przyszłe obowiązki, uzmysłowić sobie odpowiedzialność — boby potem jeszcze co wypadło. To mnie tak niepokoi, że nic spać nie mogę. I przyznam się panu, boje się: oni oboje z bratem mają jakiś dziwny sposób myślenia, rozumują, wie pan, jakoś takoś dziwnie, a i charakter bardzo zamaszysty. Ożenisz się bratku, a potem jeszcze, broń Boże, wpadnie się w co niepotrzebnego.
I nie oświadczał się, ciągle odkładał ku wielkiej irytacyi dyrektorowej i wszystkich naszych pań, ciągle ważył przyszłe obowiązki i uzmysławiał odpowiedzialność — a w chwilach wolnych spacerował z Basią, może myślał, że to w jego sytuacyi jest koniecznem, i przychodził do mnie, żeby pomówić o życiu rodzinnem. Ale koniec końców podług wszelkiego prawdopodobieństwa oświadczyłby się w końcu i przyczynił światu jedno więcej małżeństwo z nudów i pour passer le temps, gdyby naraz nic wyniknął kolossalischer Scandal. Trzeba bowiem dodać, że brat Basi, Kowaleńko uczuł od pierwszego dnia poznania, szczerą antypatyę do Bielikowa i nie mógł go znosić.
Nie rozumiem — mówił nam, wzruszając ramionami — nie rozumiem jak możecie cierpieć taki przeklęty pysk u siebie. Ech! panowie jak wy tutaj możecie żyć! Atmosfera wasza grubo dusząca! obskurna! Toście wy pedagodzy, nauczycielowie? Wyście manekiny, czynowniki! Cała wasza szkoła, to nie świątynia nauki, a jakiś zakład tresury życiowej. Zaduch od niej wieje jak z budy policyanta. Nie braciaszki, pożyję z wami jeszcze trochę, a potem jazda! Pojadę do siebie na futor. Będę tam raki łapał i uczył smarkate chocholęta. Wyjadę, a wy tu gnijcie ze swoim Judaszem. Niechaj win łopnie!