Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.

I śmiał się, śmiał do łez basem albo dyszkantem i pytał się, rozkładając ręce:
Szo on siedzi u mnie? Szo jemu potrzeba? Siedzi i patrzy. Nawet obdarował Bielikowa stosownym przydomkiem: »Glitaj aboż pauk«. No oczywista, nie kwapiliśmy się informować go, że siostra jego wybiera się wyjść za »aboż pająka«. I gdy raz dyrektorowa dała mu do zrozumienia, że nieźleby było wydać siostrę za takiego solidnego, cieszącego się ogólnym szacunkiem człowieka, jak Bielikow, ściągnął brwi i mruknął:
Nie moja rzecz. Niechaj sobie wychodzi choćby i za solitera, jeżeli jej to sprawia przyjemność — a ja nie lubię wtrącać nosa tam, gdzie nie trza.
Teraz pan słuchaj co dalej. Jakiś huncwot narysował taką karykaturę: idzie Bielikow w kaloszach, w spodniach zawiniętych, pod parasolem, a z nim Basia pod rękę. Na dole podpis: »zakochany antropos«. Wyraz twarzy złapany, rozumie pan, zadziwiająco. Artysta pracował zapewne nie jedną noc, bo wszyscy nauczycielowie i z męskiego i żeńskiego gimnazym, profesorowie seminaryum, urzędnicy — wszyscy dostali po jednym egzemplarzu. Dostał i Bielikow. Wywarło to na nim wrażenie dobijające.
Było to pierwszego maja. Wychodzimy razem, bośmy się umówili wszyscy przy niedzieli razem z uczniami iść za miasto na majówkę piechotą. Mieliśmy się spotkać przy gmachu gimnazyalnym. Idziemy, a on zielony, posępniejszy od chmury:
— Na świecie to bywają czasem ludzie bardzo niedobrzy... źli — przemówił, a usta mu drżały.
Zrobiło mi go się żal. Idziemy, a tu naraz niech