Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

sobie pan wyobrazi, pędzi na rowerze Kowaleńko, a za nim Basia, także na rowerze, zdrowa, trochę zamorusana, ale wesoła, rozradowana.
A my — krzyczy do nas — jedziemy naprzód. Naprawdę pogoda taka śliczna, taka śliczna, że aż strach — i pomknęli.
Mój Bielikow z zielonego koloru przeszedł do białego i skamieniał. Stanął i patrzy na mnie.
— Przepraszam pana... ale... mój panie... co to właściwie jest? — zapytał. Bo może mnie wzrok myli. Czyż przyzwoitość pozwala jeździć na rowerze pedagogom gimnazyalnym i kobietom?
— A cóż w tem nieprzyzwoitego? Niech grzmią na zdrowie.
— Ale jakże można? krzyknął, zadziwiony moim spokojem.
I do tego stopnia odebrało mu to humor, że nie chciał iść dalej i powrócił do domu.
Na drugi dzień przez cały czas zacierał rące nerwowo i drżał. Widać było po twarzy, że go coś korci. Nawet opuścił zajęcie, co mu się wydarzyło pierwszy raz w życiu, i nie jadł obiadu. Nad wieczorem ubrał się w cięższe palto, choć to już ciepło było na dworze i podążył do Kowaleńków. Basi nie było w domu, zastał tylko brata.
— Niech pan siada, proszę bardzo — przemówił Kowaleńko chłodno i zmarszczył brwi; twarz miał zaspaną, bo urządzał sobie drzemkę poobiednią i humor miał nie najlepszy.
Bielikow posiedział cichutko dziesięć minut i zaczął:
— Przyszedłem tu do pana, aby ulżyć duszy. Bardzo, bardzo mi ciężko. Jakiś zwolennik paszkwilów, narysował w śmiesznej pozie mnie i jeszcze pewną osobę, co nam obu blizka. Uważam sobie za obowiązek zapewnić pana, że to nie ja. Jam tu nic nie winien. Nawet nie dawałem powodu do czegoś podobnego, na odwrót niezmiennie zachowywałem się tak, jak przystoi człowiekowi przyzwoitemu.