Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/219

Ta strona została uwierzytelniona.

Kowaleńko siedział, patrzył i milczał. Bielikow poczekał trochę i znów ciągnął głosem cichym, smutnym.
— Jeszcze mam coś panu powiedzieć. Ja już służę dawno — pan zaczyna karyerę, więc uważam sobie za obowiązek, jako starszy kolega przestrzedz pana. Pan jeździ na takim welopedzie, a ta rozrywka nie przystoi wychowawcy młodzieży.
— A dlaczegóż to tak — zapytał basem Kowaleńko.
A czyż to wymaga jeszcze objaśnienia? Michale Sawiczu, czyż to nie zrozumiałe? Jeżeli nauczyciel jedzie na welocypedzie — to co mają robić uczniowie? Chyba tylko chodzić na głowach. A zresztą jeżeli to wyraźnie nie jest akceptowane urzędowym cyrkularzem — to nie można. Nie akceptowane — i nie można. Przestraszyłem się wczoraj. A gdym zobaczył pańską siostrzyczkę, to mi się w oczach zaćmiło. Kobieta, lub panna na welocypedzie — to strach!
— Czego panu właściwie potrzeba?
— Mnie tylko jednego potrzeba — uprzedzić pana, Michale Sawiczu. Pan człowiek młody, z przyszłością, trzeba się prowadzić bardzo, bardzo oględnie, a panu dużo, dużo brak. Pan chodzi w koszuli wyszywanej, ciągle po ulicach z jakiemiś książkami, a teraz znów ten welocyped. Dowie się dyrektor, potem się to dostanie do kuratora... I cóż z tego będzie dobrego?
— Nikomu nic do tego, że ja i siostra jeździmy na rowerze — powiedział Kowaleńko i sponsowiał. — A kto się będzie wtrącał do moich spraw domowych i rodzinnych, tego wyślę do wszystkich kroćset sto tysięcy dyabłów sobaczych.
Bielików zbladł i wstał.
Jeżeli pan mówi do mnie w tym tonie, to ja nie