Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.

mogę kontynuować — wyrzekł. I bardzo pana proszę, aby pan był łaskaw na przyszłość nigdy w mojej obecności nie odzywać się w podobny sposób o zwierzchnikach. Pan powinien dla władzy mieć odpowiedniego rodzaju szacunek.
— Czyż mówiłem co złego o władzy? — zapytał Kowaleńko, patrząc na niego wściekle. Bądź pan łaskaw pozostawić mnie w spokoju. Jestem człowiekiem uczciwym i z takimi panami nie chcę mieć nic do czynienia. Nie lubię lizusów.
Bielikow zaczął się nerwowo kręcić i pakował się szybko w palto, z wyrazem przerażenia na twarzy. Przecież to pierwszy raz w życiu słyszał coś równie trywialnego.
— Pan może sobie mówić, co tylko pan uważa za stosowne — zaczął znowu w przejściu z przedpokoju na schody. Muszę tylko pana ostrzedz: może być, że ktoś nas podsłuchiwał, więc w obawie, aby sens naszej rozmowy nie był przeinaczony i aby co z tego nie wypadło, zmuszony jestem treść naszej rozmowy zakomunikować panu dyrektorowi...
— Zakomunikować! — Jazda! — Komunikuj pan! To mówiąc, złapał go za kołnierz z tyłu i pchnął z rozmachem na dół, a Bielikow frunął, grzmiąc po schodach kaloszami. Schody były wysokie, kręte, ale pomimo to upadł na ziemię bez szwanku; wstał i pomacał nos starannie: czy aby okulary całe? Ale równocześnie podczas tego, gdy on płynął po schodach, wchodziła Basia, a z nią dwie panie. Przystanęły na na dole i patrzyły, a dla Bielikowa było to finałem rozpaczy. Przecież z dwojga złego lepiej połamać obiedwie nogi i ręce, a choćby i kark skręcić, aniżeli stać się pośmiewiskiem. Przecież teraz dowie się i dyrektor, kurator i ach! żeby tylko co z tego nie wypadło! znowu pójdzie nowa karykatura i koniec będzie taki, że każą się podać do dymisyi... Gdy się podniósł, Basia go poznała i patrząc na jego twarz śmieszną, pomięte palto, kalosze, nie przypuszczając przyczyny, pomyślała, że sam przewrócił się przypadkowo, — nie mogła się wstrzymać i zachichotała z całego gardła: Cha, Cha, Cha!