Raz przyszedł Bóg liryczny poeta, uderzył w harfę i śpiewał: »Kytheréo, córo morza...« Na tem skończył. A ona powiedziała: »Kto jesteś, co przedstawiasz?« »Ja?! Syn bogów jestem, poeta«. Wówczas uważała młodego człowieka za równego sobie i dała mu swój najlepszy uśmiech. Ale on żądał więcej, więcej. Wtedy dotknęła dłonią jego pleców i powiedziała: »Oszukałeś mnie. Nie jesteś synem bogów«. »Jak rozumiesz to, pani?« »Nie możesz żyć nektarem i ambrozyą. Musisz jeść, jak byk na łące. Odejdź!« A on myślał: »No, otrzymałem nowe wrażenie«. A jeszcze później przyszedł prawdziwy syn bogów. »Ah, tyś także taki«, pomyślała i dała mu najbardziej przelotny uśmiech. Lecz on żył tym uśmiechem. Wtedy poznała, że to prawdziwy syn bogów, który może żyć nektarem i ambrozyą i jest jej równy.
A potem przyszła nowa generacya, trzeźwiejsza.
I jeden, który nie był już poganinem i dla którego nie było Kytheréi z włosami, roszącymi oceany, ani świątyń greckich, uczczonych, powiedział: »Pragnę cię poślubić, Anito. Dochowam ci czci i wiary. Ale ten uśmiech pogański musisz odrzucić, moja droga. Zostaw takie sprawy paniom Kálmàr, Dirckens, Othérô, uświęconym boginiom«. Odtąd uważała go za najwyższego, bo nie był poganinem i nie zważał na jej uśmiech. I porzuciła uśmiech pogański. A kiedy porzuciła ten uśmiech pogański, który dał jej władzę nad światem, nad chłopcami w gimnazyum, nad słuchaczami praw i medykami w uniwersytecie, nad uczniami akademii sztuk, nad oficerami, nad synami fabrykantów, nad fałszywymi poetami i nad prawdziwymi, przestała sama być poganką, Kytheréą, córą morza, jak to śpiewał fałszywy poeta, a odczuł prawdziwy i stała się panią Anitą T., damą taką a taką, która co czwartek dawała przyjęcie z kolacyą, z wyjątkiem wieczorów w teatrze.
I jej mąż powiedział: »Nie chcę dłużej filozofować nad tym tematem... ale wiem, że dałem ci spokój, Anno. Był czas najwyższy. Zostawiona sama sobie, byłabyś zginęła. Nieprawda?!«
»Tak jest«, odpowiedziała poważnie, bez uśmiechu, zdetronizowana bogini... »dziękuję ci!«