Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/254

Ta strona została uwierzytelniona.

Przeraźliwy łańcuch szkieletów, zapadający w mrok nicości — oto byt; hałaśliwa maskarada na bezmiernym cmentarzu.
Maski — a pod niemi próchno: w życiu śmierć, w miłości nienawiść, w szczęściu — ból. Swobody niema — jedynie prawa odwieczne, niezłomne, nieuniknione, wszechpotężne.
Tworzysz, naturo, dzieci, aby się niszczyły wzajemnie — a ty boleść ginących odczuwasz, boś ty w nich, a one w tobie.
Cierpisz, matko? o, i ja cierpię!...


∗             ∗

Słońce mnie pali, poty kropliste spływają po ciele — gdzież jestem? czarne linie kolei, czerwony dworzec i słupy zwrotnic...
Prawda, szedłem na spotkanie narzeczonej.
Pociąg z łoskotem się zbliżał i nagle, bieg hamując, stanął.
Posypała się gromada pasażerów, lecz — jej nie było. A tak pragnąłem, tak strasznie pragnąłem — właśnie teraz w tej chwili. Niechbym tylko był wzrok jej zobaczył...
Ktoś mnie trąca — urzędnik podaje list.
Tak... — o o! tak — aha... tak, tak... owca głupia!...
Pociąg ruszył. Z okna wagonu wychyliła się dama i rzuciła zwiędły bukiet na ziemię. Były to róże zrudziałe, jakby zatrute. Niektóre miały listeczki wyrwane — pewno służyły do wróżb: Kocha, lubi, szanuje... kopnąłem je nogą...
Skręciłem na drogę powrotną przez lasy.
Z obu stron rozciągały się łany lichego zboża, wyrosłego na piaskach, tu i owdzie stały żółte kamienice. Było upalno i duszno.
Spieszyłem przejść ten monotonny szmat ziemi, by zanurzyć się w nęcącej ciemni drzew: słońce tam nie przypieka, kurz nie wżera się w oczy.
I otom wszedł w gęstwinę, oblany chłodem, otoczony zapachem i zielenią.