Rozpiąłem koszulę, by pierś odsłonić na powiewy, pieszczące swym chłodem.
W przejrzystej cieczy zielonkawych półcieni zdało mi się, że jestem na dnie morza, którego powierzchnia tworzyła ciemny błękit, wyzierający przez gęstwinę zarośli; czerwone muchomary podobne do szkarłupni; srebrzyste gołąbki, niby konchy perłowe, a na zalanych słońcem polanach latały żółte i błękitne motyle, niby kwiaty, kołysane falą.
Błysnęła lustrzana powierzchnia jeziora, otoczonego wieńcem sitowia i lasów.
Wskoczyłem do łodzi ukrytej w szuwarach i sunąłem po przez giętkie sitki na środek.
Szmaragdowo‑niebieskie szklarki, lśniące jak emalia klejnotów, z brzękiem szybują na szklistych żyłkowanych skrzydełkach.
Śnieżne kwiaty lilij wodnych i złote czary kaczeńców migocą na ciemnej powierzchni. A gdym z gąszczu wyjechał — oślepiły mnie snopy rozpalonego światła; gorące blaski kłują, wlewając prądy podniecającej morfiny. Po krynicznym chłodzie lasu z rozkoszą zanurzam się w roztopionem srebrze. Zwlekam odzież i nagi rozciągam się w łodzi.
Czuję okropny ból i rozkosz czuję nadziemską. Rozsuwam liście nenufarów i wpatruję się w zachwyceniu: szare ziela wodnej pokrzywy tworzą gaje cudowne, sploty sznurów liliowych, przyczepione do amarantowych księżyców, jakby węże zasłuchane w pieśń, a tam, głęboko, czarne aksamitne łąki, pełne duchów błądzących, Maleńcy, zwinni pływacy szybują w zaroślach — i rozpierzchają się jak mgła przed złocistym cherubinem —
Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/255
Ta strona została uwierzytelniona.