— Chwała Bogu! — westchnąłem...
Podaliśmy sobie ręce.
— Dobranoc wam, i... dziękuję.
— To ja dziękuję paniczu; dobranoc...
Słyszałem jeszcze chwilę jego kroki... Poszedł w sad, gdzie stał na górze jego domek...
Byłem sam.
Stanąłem przy drzwiach wili. Drzwi były zamknięte; klucz wziąłem rano ze sobą. Było bardzo ciepło i padał drobniutki deszcz... Z jeziora słychać było żaby: kwak... kwak — kwak... kwak...
— ... Zgubiłem klucz! — syknąłem naraz z rozpaczą...
Co robić?... Zgubiłem klucz.
... kwak — kwak... kwak... kwak...
U Anusi się świeci. Widziałem raz u niej cały pęk kluczów... Może nie śpią.
Poszedłem szybko w górę...
Kiedy stanąłem przed chatą — widziałem przez oświetlone okno całą izbę. Anusia leżała w łóżku; piersi jej były wpół odkryte. Sparła się na ręce i słuchała męża, który siedział u jej nóg, jeszcze nierozebrany... Słyszałem jego urywane słowa:
... a na jeziorze straszyło... Jechał za nami upiór... Wiosłował jak człowiek... Panicz kazał: halt.. i stoimy, a upior nic... Jedziemy, a upior znowu straszy... Myślę ja sobie: Boże...
Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/270
Ta strona została uwierzytelniona.