— O panie! Dyć się broni człek, jak może, ale ręce ustają i rozum nie starczy... Zatkasz jedną dziurę, to się druga otworzy — i tak zawdy.
— Hej! — potwierdziła gromada.
Zasępienie w twarzach, w oczach turbacya. Robią smutne wrażenie zegnanych na rzeź owiec.
— O Jezusieczku! zmiłuj się nademną... — jęczy kobieta jakaś, sucha, jak szczypa i wyciąga ręce do drzwi kościelnych.
— To wicie komornica biedna, hań z Koninek — objaśnia stojący obok mnie gazda. — Biedactwo miało ino zagon ze ziemniakami, nic więcy, i przyszły dziki te nocy zycanie z lasu i przewróciły do imentu...
— Bedzie ta kopać biedna! Mocny Boże... — litowały się kobiety, poprawiając na ramionach chustki.
— Żeby też kto te dziki od nas wyprowadził! — gwarzyli między sobą — toby się mu gromada złożyła...
— Dyć tu był raz wędrowny. On by je był wywiódł — objaśniał leśny — hale cóż, kie się bał.
— To niech polują na nie, abo co! — rzuciła gniewnie jakaś gaździna. — Przyjdą zbiórki, to pilnuj noc po nocy, boby ci wszystko do znaku zjadły. Że też na świecie nikogo niema, coby się tem zajął!... Dość nieurośnie, bo kany? to jeszcze dziki zepsują. Kielo bied na świecie, to się wszystkie do nas zwaliły... Laboga! Cóż się to dzieje?
— Moiściewy! — tłumaczy jej kumoszka z gorzkim uśmiechem — Już to tak bedzie... Darmo my światu nie naprawimy...
— Są ludzie, którzy myślą o jego naprawie — wmieszałem się.
— Bóg im pomóż! — podniosły w górę oczy. — Ale nim słonko zejdzie, rosa oczy wyje...
— Lepiej zdać się ze wszystkiem na Pana Boga i czekać końca... — ozwał się z przekonaniem Król, zwany także Munarchą.
Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/300
Ta strona została uwierzytelniona.