Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/301

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, tak — potwierdził przechodzący organista — kogo Pan Bóg stworzy, to go nie umorzy...
— Nadzieja w Bogu... w torbie syr! — szepnął za nim złośliwy »Kumotr z nad Miedze«.
— Włóczy się psiamać świerwo bieda sobacza... — klął po cichu zdecydowany pessymista od urodzenia i spluwał raz po razu.
Z furtki kościelnej wyszedł ksiądz wikary. Lud rzucił się mu do rąk, całując ze wszystkich stron.
— Czemuż nie idziecie do domu? — spytał.
— Dyć jegomościu nima poco, bo tam bieda...
— A cóż tu wystoicie? — przeszedł wśród gromady.
— Tak se ta gadamy...
— Sami?
— Jak nima kota, to myszy radzą... — zamruczał z przekąsem gazda.
— Dyć pono mają dawać zapomogi... jegomościcku kochany! wołała płaczliwie niska kobiecina. Ksiądz się zatrzymał.
— To tylko biednym komornikom...
— Dyć my wszyscy biedni, jegomościu! — zawołali.
— Nie ma nic do gęby...
— A na sobie nie urwiesz...
— Hej!...
Ksiądz odszedł, a oni się rozgwarzyli na nowo, podzieleni na mniejsze i większe gromadki. Nie spieszyło im się do domu. Po co? Wiedzieli, że to samo zawdy zastaną: płacz i zgrzyt... Tu przynajmniej ulżą sobie w pogwarce wspólnej, a widmo troski ciągłej na chwilę ich odejdzie.
Słońce wytoczyło się wyżej. Kościelny ostatni opuścił kościół i pozamykał drzwi — a oni stali gromadami, rozgwarzeni, na przedkościelnym kamieńcu. Wreszcie, wygadawszy wszystko co im ciążyło na sercach, a było tego nie mało, poczęli się rozchodzić i tracić. Każdy wpadł po drodze na »maluśką chwilkę« do sklepu, do Kółka, by zborgować mąki lub kaszy. Ale najwięcej ludu cisnęło się do Abrama, który handluje »kukurzycą«. Niejeden wysunie worek z za pazuchy, by