— Wszyscy! Ho! ho! Zobaczycie, jaki będzie ścisk koło wozu... — śmiał się cierpko i dyszał chrapliwie.
Zeszliśmy na kamieniec przez wodę i stanęliśmy przed kościołem. Zdala doleciał mych uszu hałas jarmarczny.
Przed organistówką stał wóz drabiniasty, dokoła cisnęli się ludzie i pchali jedni przez drugich. Na wozie chłop jakiś wymachiwał rękami, z boku wójtowie hamowali pchający się naród. Tłum nie słuchał tłómaczeń wójtowskich, lecz kłębił się i spychał, jakby zajadła mrówcza czerń. Kto mocniejszy, dostał się prędzej do wozu ponad plecyma innych, brał ile mógł i wysuwał się z ciżby.
Kobiety, niedorostki i dziady stały na boku, czekając, aż im się co na ostatku dostanie.
Zniemiałem chwilą i siałem długo zapatrzony w hałaśliwy tłum. Przed oczyma migały mi twarze znajome »porządnych» gospodarzy, kilkumorgowych zagrodników.
— Dla Boga! Cóż się to dzieje? I ci tu przyszli żebrać?!
— A widzi pan!...
Obok mnie stanął towarzysz.
— Trza iść, boby się mi nic nie dostało... i dysząc, powlókł się i wmieszał w tłum. Z hałasu wylatywały urywane zdania.
— Nie pchajcie się!
— Mnie przódy!
— Ty se możesz kupić!
— Edyć zryjcie bogacze! Biednemu się nie dostanie...
I stał wrogo naprzeciw siebie cały ten nędzny tłum. Jeden drugiego żarł oczyma, a każdy wyciągał rękę po lichą zapomogę: gazda, komornik i najbiedniejszy dziad... Wszyscy!