Ostatnie odbłyski czerwonej zorzy padły na szczyt Turbacza. Towarzysz mój zawarł woły do koszaru i chodził po polanie ze wzrokiem wbitym w ziemię.
— Czego szukacie? — zawołałem.
— Patrzę, czy były dziki te nocy, bo pełno świeżych rywocin...
— I cóż?
— A były psie krwie... o, tu... pełniutko śladów...
Chodził, ruszał biczyskiem ziemię i psiakrwował po cichu. Po długiej wędrówce poszedł ku mnie smutny i usiadł na trawie.
— Co ja mam utrapienia — skarżył się — z tą przeklętą gawiedzią, to ani wypedzieć nie zdolę... Zjadły mi orkisz pod lasem, ziemniaki zryły paskudnie, że ugrześć nie porada... a teraz na polanę przyszły i przewróciły do imentu. Człek ochraniał, nie pasł, bedzie — rzekę — szczypta siana, a tu usiecze, za przeproszeniem was poćciwych, psi odchód. Coż mie też nadało, aj co, na te ciężkie czasy!...
— Polujcie — rzekłem.
— Kie nie wolno. Nie wiecie to. że hrabia la siebie dziki chowa?
Mrok zapadał coraz czarniejszy. Z polan pasterze zganiali woły do koszarów. Wyręby majaczyły w dole, jak żydowskie cmentarze. Siedzieliśmy długo w cichem zasępieniu... Z roztoki pełzały ku nam zwolna mroczne cienie.
— Ale zanocujecie w kolebie, bo kabyście szli? — rzekł chłop, powstając.
— Zanocuję.
— To trza przystroić co na ogień.
Ruszyłem za nim ku kolebie, na drugi koniec polany, Niezadługo nazwłóczył z przylasku suchych gałęzi i pniaków i zapalił w kolebie na ziemi. Usiedliśmy na progu. Za plecyma trzaskały palące się gałęzie, przed nami noc spokojna i mro-
Strona:Życie tygodnik Rok II (1898) wybór.djvu/306
Ta strona została uwierzytelniona.
Z PODKARPACIA.
(Zamiast korespondencyi).
III.