Powóz cicho posuwał się drogą, mknąc na krzaki bzu i koraliny. Dziewczę zaparło oddech, oczy zamrużyło. Zobaczyła go, był piękny, jak królewicz z bajki, a może jeszcze piękniejszy od niego. Powóz pognał daleko, dziewczę westchnęło, piersi jej wznosiły się i wolno spadały.
W tym spadku była głębia smutku i rozrzewnienia. Stała zamyślona, zasłuchana, łowiąc uchem konające szmery lecącego powozu. Raptownie budząca się myśl, jak dotknięcie iskry elektrycznej, wstrząsnęła ją — wpadła do izby, otworzyła skrzynkę, wyjęła lusterko, spojrzała i westchnęła.
— Mam ci ja i ślepia bławaty i usta korale i zęby śniegu i nosek cienki i szyję bielutką — i bielsze... nie powiedziała, bo ją schwyciło za serce i oniemiło. — i cóż mi, że mam, kiej królewicz mój ani to widzi, ani na to patrzy, ani tego chce!... Cóż jemu, Boże, biedna dziewczyna, co ino umie uganiać po błoniu, sierpem rżnąć i w kościele się modlić. Ani ja do niego zagadać, ani ja do niego uśmiechnąć się i spojrzeć. A jeżeli patrzę, to ukradkiem i z daleka. I cóż mi sierocie z tej dalekości przyjdzie ?...
Ręce zaplotła i zarzuciła za siebie, oczy
Strona:Życie tygodnik Rok I (1897) - Wybór.djvu/15
Ta strona została przepisana.